Czy często zadajemy sobie to pytanie? Pewnie jedni częściej a inni przeciwnie, nie zaprzątają sobie specjalnie takimi sprawami głowy. Pewnie ci ważący poniżej normy nie będą się nad tym zastanawiać, a ci, którzy nie obawiają się, że byle podmuch wiatru może ich przewrócić, poszukają jednak na nie odpowiedzi.
Jaka ta odpowiedź może być? Pewnie najczęściej, poza jakimiś skrajnymi przypadkami, nie będzie ona zbyt jednoznaczna, czyli będzie to: „może” lub „może nie”. Skąd te wahania? Skąd ten brak precyzji?
Trochę historii
W początkach XX wieku większość ówczesnych podręczników i instrukcji kawaleryjskich wydawanych na potrzeby armii podawało, że koń nie powinien dźwigać na swoim grzbiecie ciężaru przekraczającego 20% swojej masy ciała.
W przypadku żołnierzy, waga ta dotyczyła człowieka wraz z wyposażeniem i uzbrojeniem oraz ciężarem rzędu końskiego, głównie siodła. Biorąc to pod uwagę, wydaje się, że zalecane 20% w armiach, w początkach XX wieku po prostu nie było przestrzegane. Przyjmując średnią wagę konia z tego okresu na 500-550 kg, daje nam to 110 kg całkowitego obciążenia. Tymczasem waga żołnierza-kawalerzysty w umundurowaniu, wyposażeniu i uzbrojeniu bojowym określana była na 120 kg, z czego 70 kg przeznaczone było na człowieka, a pozostałe 50 kg na jego ubiór i wojenne wyposażenie.
Tak naprawdę, łączny ciężar uczestniczącego w zmaganiach I Wojny Światowej żołnierza kawalerii, jego uzbrojenia, wyposażenia oraz siodła oscylował raczej wokół 25% (do 30% w ekstremalnych wypadkach) wagi dosiadanego konia. Mało tego, w trakcie tego konfliktu kuce Connemara, pracując cały dzień w okopach, nosiły na swoim grzbiecie ciężar niejednokrotnie przekraczający połowę swojej masy ciała. Muły i osły robiły tak wtedy i robią to samo do dzisiaj.
Choć II Wojna Światowa była pierwszym globalnym konfliktem zbrojnym, w którym konie przestały odgrywać swoją taktyczną rolę (przejęły ją zmechanizowane, pancerne dywizje), to tempo ich marszu do przodu wyznaczane było przez możliwości podążania za nimi końskich nóg, które transportowały na linię frontu zaopatrzenie, czyli amunicję, części zamienne oraz paliwo. Bez nich, wszystkie te nowoczesne czołgi i pojazdy pancerne byłyby tylko nic nie znaczącą masą bezużytecznego złomu. Ciągnęły więc konie po kiepskich drogach Europy Wschodniej wozy z zaopatrzeniem. Ciągnęły po nich działa i przodki działowe (dwukołowe wózki, z jednej strony zakończone dyszlem, z drugiej umożliwiające wsparcie łoża działa). W niedostępnych dla pojazdów kołowych terenach górskich całe zaopatrzenie transportowane było na końskich grzbietach.
Czy ktoś w najbardziej wtedy zmechanizowanej armii świata i jednocześnie wykorzystującej w czasie trwania całej II Wojny Światowej około 3 milionów koni troszczył się o przestrzeganie regulaminowego obciążania koni ładunkiem stawiącym nie więcej niż 20% jego ciężaru? Zapewne nie. Bo przecież „priorytety” były inne niż dzisiaj. Dzisiaj, kiedy tak dużą wagę przywiązujemy do troski o „braci mniejszych”, czyli zwierzęta.
Popatrzmy jednak w wielkim skrócie jak problem ten przebiegał w ujęciu historycznym. Człowiek udomowił konia stosunkowo późno. Po odkryciach dokonanych już w XXI wieku naukowcy przyjęli, że nastąpiło to jakieś 5 500 lat temu. Fakt ten zaowocował ludzkości wielkim skokiem cywilizacyjnym. Zyskaliśmy dzięki niemu niespotykane wcześniej możliwości w transporcie ludzi i towarów, komunikacji, rolnictwie i oczywiście łowiectwie. Konie nie tylko zapewniły to wszystko, ale dostarczały człowiekowi mięsa oraz mleka, które po poddaniu go procesowi fermentacji pozwalało na dodatkowe „atrakcje” związane z działaniem alkoholu (kumys). Odkąd jednak ludzie odkryli, że udomowione konie można dosiadać i poruszać się na ich grzbiecie, zaczęto je wykorzystywać do jeszcze jednej dziedziny ludzkiego działania. Do wzajemnego zabijania się.
To właśnie działanie wyznaczało tempo postępu w trudnej sztuce jeździeckiej. By usprawnić wzajemne zabijanie się z pomocą koni przystosowano około 440 roku „wynalazek” Sarmatów, czyli siodło. Sarmaci wymyślili siodła jako ulepszenie mające zabezpieczyć konnego wojownika przed wyrzuceniem go z końskiego grzbietu przez piechura uzbrojonego w lancę. Wojenne potrzeby spowodowały, że niebawem adaptowano chiński „wynalazek” czyli jedno strzemię ułatwiające dosiadania konia. Zastosowanie drugiego strzemienia pozwoliło konnemu wojownikowi na znacznie większą swobodę podczas jazdy i sprawniejsze zbijanie drugiego człowieka za pomocą miecza, lancy czy łuku.
Trudno znaleźć z tego okresu wiarygodne informacje o wadze używanych w walce koni i wadze ich jeźdźców wraz z wyposażeniem. „Barbarzyńskie” plemiona ze stepów nie zadbały o pozostawienie po sobie odpowiednich dzieł historyków. Jednak z pomocą w tej kwestii przychodzą nam źródła rzymskie. Z nich właśnie wiemy, że już po zastosowania siodła (ale jeszcze bez strzemion), w legionach rzymskich obowiązywał limit wagowy dla torby bagażowej przytroczonej do siodła i wynosił on 17,5 kg. Waga samego siodła nie mogła być większa niż 28 kg, a rzymski kawalerzysta wraz ze swoim wyposażeniem (zbroja i uzbrojenie) powinien ważyć 100 kg. Przy średniej wadze rzymskiego konia (były nieco wyższe i cięższe do koni plemion barbarzyńskich) wynoszącej 375 kg dawało to obciążenie konia ciężarem sięgającym niemal 40% jego wagi!
Jak to możliwe, że przy dwukrotnie większym niż XX-wieczne instrukcje wojskowe obciążeniu koni udało się Rzymianom podbić ówczesny świat i utrzymać swoje imperium grubo ponad tysiąc lat?
A przecież już w czasach starożytnych znane są kawaleryjskie oddziały Katafraktów, czyli ciężkozbrojnej kawalerii, w której jeźdźca chroniła kolczuga, nagolennice oraz metalowy hełm, a niemal całego konia skrywała zbroja łuskowa. Strach liczyć ile procent swojej wagi musiał taki koń dźwigać. Tym bardziej, że w wiekach średnich człowiek w trosce o własne życie i bezpieczeństwo zamienił swoją kolczugę i zbroję łuskową konia na zbroje płytowe.
Zostawmy jednak trudne czasy wojenne, bo ktoś mógłby powiedzieć, że ciężkie czasy wojny wymagają poświęceń. Między innymi i poświęceń ze strony koni.
Choć moim zdaniem to nie konie toczyły wojny, tylko ludzie i uczciwe byłoby, gdyby to tylko oni się poświęcali czemuś co uznali za godne tych poświęceń. Nieważne, czy były to szczytne uczucia patriotyzmu, honoru, czy walka w imię jedynie słusznej religii i jedynie słusznego Boga.
Wróćmy jednak do tematu wagi jeźdźca
Od niecałych 100 lat ludzie zaczęli w końcu korzystać z koni i jazdy konnej wyłącznie dla przyjemności. Na bazie dawnych zastosowań wojskowych zrodził się znany nam dzisiaj sport jeździecki.
Wraz z nowym wykorzystaniem konia człowiek zaczął szukać nowych definicji, nowych wskazówek, jak robić to w sposób racjonalny i co dzisiaj jest niezwykle nośne, z jak najmniejszą szkodą dla samych koni.
Świat nauki pozwala nam coraz głębiej i lepiej wnikać we wszelkie aspekty końskiego zdrowia i końskiej psychiki. Prowadzi się nowe badania naukowe na temat możliwości obciążania koni w treningu sportowym i podczas rekreacyjnych zastosowań.
Naukowcy z The Ohio State University Agricultural Technical Institute postanowili sprawdzić instrukcje kawaleryjskie z początków ubiegłego wieku. W tym celu wybraną grupę koni poddano treningowi z obciążeniem ciężarem sięgającym od 15 do 30% wagi ich ciała. Wyniki opublikowane w The Journal of Equine Veterinary Science potwierdziły, że przy obciążeniu sięgającym do 20% wagi konia, wykonuje on swoją pracę bez specjalnego wysiłku. Konie pracujące z obciążeniem większym niż 20-25% aż do 30% wykazywały wzrost pracy serca oraz większe bóle mięśniowe w dniu następnym po treningu.
W badaniach ukierunkowanych na sportową jazdę wyniki wskazywały, że optymalnym obciążeniem dla koni będzie noszenie na sobie ciężaru z przedziału 10-15% jego wagi.
Ba, w pojawiających się już w XXI wieku „badaniach naukowych” we wnioskach końcowych padają stwierdzenia, że koń nie może zachować komfortu niosąc na swoim grzbiecie więcej niż 10% własnej wagi!
Policzmy jak to wygląda w konkretnych kilogramach.
„Współczesny koń waży w przedziale 500-600 kilogramów. Uzależnione to jest od jego rasy, miejsca i sposobu chowu, zastosowanej diety i warunków użytkowania. Możemy powiedzieć, że przeciętny koń użytkowy średnio waży 550 kg” - powiedziała w krótkiej rozmowie na ten temat Paulina Szybieniecka – Szybińska, specjalista od spraw żywienia koni.
Jej doświadczenie w opracowywaniu programów żywieniowych dla wybitnych koni sportowych dosiadanych przez profesjonalnych polskich jeźdźców w każdej z jeździeckich konkurencji oraz przy tworzeniu takich programów w uznanych hodowlach koni sportowych i rekreacyjnych oraz w stajniach rekreacyjnych, każe traktować tę informację jako pewną.
Oznacza to, że konie sportowe powinny być dosiadane przez jeźdźców ważących 55kg!!!
Zastanawiam się więc, czy podana wyżej informacja nie jest jedynie „naukowym żartem”. Bo gdyby to miało być na poważnie, to by oznaczało, że więcej niż 80% ludzi jeżdżących dzisiaj konno jest najzwyczajniej za grubych!
Coś w tym wszystkim musi być nie tak, bo dzisiaj, kiedy w końcu po długiej współpracy człowieka z końmi, nie zjadamy ich ani nie każemy im ginąć w walce, takim podejściem skarzemy je na wyginięcie!
Bo one nie przetrwają bez ich ekonomicznego umocowania w dzisiejszej rzeczywistości człowieka. Bez tego, że będą ludzie, którzy będą chcieli wydawać pieniądze na ich kupno i posiadanie. Będą wydawać jeszcze większe pieniądze, by uczestniczyć z nimi we współczesnych igrzyskach, czyli w sporcie jeździeckim. Tym uprawianym przez amatorów jak i superzawodowców.
By było to możliwe musimy poszukać takich definicji i regulacji, które w trosce o koński dobrostan „nie wyleją dziecka z kąpielą”.
Czy nam się to podoba czy nie, przez ostanie 50 lat człowiek się zmienił. Bardziej siedzący tryb życia i pracy (siedzimy w pracy, w podróży samochodem, samolotem czy statkiem) spowodował, że urosły nam „4 litery” na których siedzimy. Jak sięgam pamięcią do lat 80 ubiegłego wieku, większość jeźdźców z mojego otoczenia używała siodeł w rozmiarze 16”.
Dzisiaj są to siodła w rozmiarze 17 i więcej cali. Jak więc widać jest jakiś konflikt na linii konfrontacji naszej wagi i jazdy konnej.
Dobrą informacją w tym jest fakt, że wielu właścicieli i użytkowników koni zadaje sobie tytułowe pytanie i stara się szukać rozwiązania problemu. Moda na bycie „fit” robi swoje.
Ale w jeździectwie, niekoniecznie tym wysoko wyczynowym, waga jeźdźca może przesądzać o komforcie konia. Czasami człowiek z większą wagą ale posiadający wysokie umiejętności, wyczucie równowagi na koniu i wyczucie konia będzie „lżejszy” dla wierzchowca niż inny jeździec, który mimo że waży o połowę mniej, nie ma za grosz wyczucia konia i „worek ziemniaków” w siodle mniej by przeszkadzał koniowi niż on.
Patrzę na otaczającą mnie rzeczywistość, na fakty takie jak choćby to, że zawodnik dyscypliny rajdów Ed Anderson przejechał swoim arabskim wałachem Primo dystans 2000 mil w podróży z Meksyku do Kanady. Zastanawiam się nad tym, że koń w takiej podróży dźwigał na swoim grzbiecie ciężar wynoszący 137,5 kg czyli około 36% masy ciała konia i nic się nie stało. „Pojechałem solo i bez wsparcia. Primo na całej trasie nie miał żadnych problemów” - powiedział po dotarciu do celu podróży Ed Anderson.
Jak pogodzić to z rzeczywistością naukowców, którzy pewnie potrafią wymyślić dowolny rezultat, który chcieliby przeforsować?
Czy to czasem nie jest tak, że znaczna część dialogu na temat wpływu wagi jeźdźca na konia jest prowadzona przez ludzi, którzy nie chcą, abyśmy robili ze zwierzętami niczego innego niż patrzenie się na nie?
Czy czasem nie jesteśmy na dobrej drodze, że za jakieś 20-30 lat jazda konna będzie nielegalna? Nie zobaczymy wtedy koni nawet w ZOO, bo nie trudno sobie wyobrazić, że w tym czasie ogrody zoologiczne będą zakazane. Zwierzęta będziemy oglądać jedynie „wirtualnie”.
Tak samo będziemy uprawiać jazdę konną.
Czy jednak wirtualny świat może nam zastąpić ten prawdziwy?