Stąd o przedwyborcze rozważania poprosiliśmy pana mgr Władysława Byszewskiego, 4-krotnego złotego medalistę Mistrzostw Polski w skokach przez przeszkody, wybitnego hodowcę i trenera kadry, wieloletniego członka oraz wiceprezesa Zarządu PZJ, a obecnie przewodniczącego Kapituły Odznaczeń – człowieka, który uczestniczył we wszystkich Zjazdach PZJ.
- Jesteśmy 2 tygodnie przed kolejnym Zjazdem Sprawozdawczo-Wyborczym Polskiego Związku Jeździeckiego. Jak mało kto zna Pan to środowisko i sport. Proszę opisać PZJ – wczorajszy i dzisiejszy?
- Różnica jest zasadnicza. Drzewiej prezesem PZJ był zwykle ktoś, kto liczył się w hierarchii państwowo-urzędniczej, kto mógł coś załatwić czy skutecznie przeprowadzić. Przykładowo dyrektorzy Centralnych Zarządów Hodowli Koni, którzy mieli decydujący wpływ na kluby przy stadach i stadninach. Zresztą ówczesne jeździectwo stało państwowymi ośrodkami. Ponadto funkcjonowały jeszcze dwa kluby wojskowe – Legia Kozielska i Lotnik Miłosna. Ponieważ 99% koni i ludzi wywodziło się ze SO i SK, to dyrektor zarządu mógł częstokroć działać na zasadzie zwykłych poleceń służbowych. Doświadczyłem tego choćby w 1978r., kiedy z dnia na dzień przeniesiono mnie z Musznej do Warszawy, abym zajął się przygotowaniami olimpijskimi.
Dzisiaj sytuacja zmieniła się diametralnie. Powstało bardzo wiele klubów i klubików prywatnych. Nastąpiło kolosalne rozdrobnienie środowiska, a opanowanie go stanowi nie lada wyzwanie. Tym trudniejsze, iż każdy niezależny finansowo właściciel klubu oczekuje pełnej autonomii myśli i czynów, hołdując hasłu – za pieniądze można wszystko! Stąd nie liczą się żadne przepisy czy ograniczenia, którym trzeba by się podporządkować. Im większy kapitał stoi za danym człowiekiem, tym bardziej „szumi”. Tymczasem coraz więcej w tym środowisku nuworyszy – osób którym nie zdążono wpoić zasad jeździectwa i dla nich nie jest istotne, czy dane działanie PZJ ma jakiś globalny sens czy nie, czy dany zawodnik jest przygotowany do startu na konkretnym poziomie czy wręcz przeciwnie; baczą jedynie na własny interes. Kupują konia, sadzają na niego dżokeja i oczywiście od zaraz żądają wygranej, w imię wybujałych swych ambicji tudzież leczenia kompleksów. Niestety w tym kierunku poszło nie tylko jeździectwo, ale także i polska hodowla, zaśmiecona importami, odpadami z Zachodu, których oni się pozbywają, a my kupujemy bezkrytycznie zauroczeni tym co obce. Potem się okazuje, że cudze chwalicie swego nie znacie…
- Naprzeciw tej tendencji wychodzi inicjatywa Polskiego Związku Hodowców Koni pod hasłem „Teraz Polskie Konie” promująca krajowy produkt hodowlany.
- 16 lat temu z inicjatywy Huberta Szaszkiewicza i mojej zorganizowaliśmy pierwsze MPMK w skokach. Wówczas także inne kraje szły w tym kierunku. Sednem było wepchnięcie polskiej hodowli na właściwe tory, czyli produkcji konia sportowego. Chcieliśmy championatami ułatwić hodowcom dojście do materiału najwyższej klasy. Uważaliśmy, że klacz, która była w sporcie przez 5-6 lat, a następnie została matką, stanowi lepszą bazę niż klacz, która tylko chodzi po pastwisku. To są oczywiście sprawy hodowlane, które w pewnym sensie rzutują na nasze wyniki w jeździectwie. Tak czy inaczej, z w/w eksperymentu wyniknęło niezbicie, że biorąc pod uwagę wyniki polskich i zagranicznych koni, nasze wcale nie wypadają gorzej. Świadczy to m.in. o tym, że importowany materiał wcale nie jest najwyższej jakości, a pozyskujemy go przecież za niemałe pieniądze, więc czas ochłonąć z ślepego zachwytu tym co Zachodnie…
- Hodowla ściśle koreluje ze sportem, ale wróćmy proszę do realiów PZJ.
- Nie dysponuję bieżącą wiedzą nt. działalności zarządu PZJ, bowiem opuściłem go po kadencji Jana Krzysztofa Bieleckiego, czyli w roku 1995. Wtedy przeszedłem do Kapituły Odznaczeń dystansując się od codziennej aktywności. Obserwując jednak fakty z pewnej perspektywy, odnoszę wrażenie że zbyt wielu usiłuje ciągać kołderkę w swoją stronę; brakuje wspólnej, logicznej myśli, efektywnego dążenia do poprawy sytuacji w naszym jeździectwie.
- Przecież chyba próbuje wszystkie sznurki łapać prezes Marcin Szczypiorski?
- Marcin Szczypiorski ma niesłychane zasługi dla polskiej ekwitacji. Powiedziałbym wręcz, że za życia postawił sobie pomnik; niemniej nie może jedna osoba robić wszystkiego. Pan Marcin zbyt wiele bierze na siebie. Poza tym jest niesłychanie dobrym człowiekiem i chce wszystkim pomóc, wszystkich pogodzić i wszystkim dogodzić, a tak się niestety nie da. Czasami za cenę popularności trzeba podejmować decyzje, które nie wszystkim leżą w smak. Na tym właśnie polega niewdzięczność zarządzania.
- Był Pan członkiem zarządu PZJ przez szereg lat, w tym przez dwie kadencje wiceprezesem. Na dobre czy złe się zmieniło?
- Nie chcę krytykować, ale sam fakt, że ciągle sięgamy po ludzi, którzy ze sportem konnym nie mieli wiele wspólnego, a są wielkimi działaczami polityczno-społeczno-biznesowymi, nie gwarantuje, że poprawimy kondycję naszych spraw. Od lat PZJ boryka się z finansami, a dziś wiadomo, że bez pieniędzy nic nie wskóramy.
- Ludzie PZJ – kiedyś i obecnie?
- Uważam, że w dawnych czasach więcej było ludzi fachowych, o wysokich kompetencjach, którzy rozumieli potrzeby polskiego jeździectwa. Mimo tego sprawa na przykład szkolenia ciągle kulała i do samego końca nie potrafiliśmy nic zaradzić; doprowadzić do takiego stanu, jaki jest choćby w Niemczech. Wierzyliśmy, że jeśli napiszemy program i opracujemy podręcznik, sprawa się rozwiąże. Ale niestety, problem okazał się być o wiele bardziej skomplikowanym. Nie daliśmy rady stworzyć takich warunków, w których stawiająca pierwsze kroki młodzież pragnęłaby ciągłego samorozwoju, doskonalenia kunsztu i wspinania się po szczeblach umiejętności jeździeckich. Zabrakło nam systemu, który zmuszałby każdego adepta do stopniowej ewolucji. Niby pan Wacław Próchniewicz opracował pewne wytyczne, jednak w praktyce nie sprawdzają się one w 100%. Z bólem muszę przyznać, że do tej pory nie mamy szkoły instruktorów i trenerów, a wszelkie kursy są niespójnie.
- Pana pokolenie miało szczęście korzystać z wiedzy, praktyki i doświadczenia absolwentów Grudziądza. Dlaczego nie potrafiliście tego pociągnąć?
- To się o zgrozo urwało na panach Olędzkim, Mossakowskim, Mickunasie. Byli prawdziwymi dydaktykami jeździectwa. Wychowali plejadę znamienitości – Kowalczyka, Kozickiego, Ciesielskiego, Ciebielskiego czy Grodzickiego – niestety w sensie nauczania zostawili po sobie pustkę. Zmierzam do tego, że w jeździectwie powinien obowiązywać system podobny do szkolnego. Jeśli przykładowo przychodzi pan na lekcje matematyki w trzeciej klasie szkoły podstawowej czy drugiej gimnazjum, to wie pan doskonale, o czym będzie mowa. Tymczasem w przypadku naszej ekwitacji mamy do czynienia z wielką improwizacją…
- Przedwojenna kadra uczyła według jakiegoś kanonu?
- Nie, było to raczej szkolenie indywidualne poszczególnych jeźdźców.
- A grupowe?
- Fakt, nie potrafiliśmy stworzyć szkoły. Jeździectwo nie zapewniło poważnej ciągłości i opłacalności pracy, tak że trudno było poświęcić się tylko nauczaniu, zwłaszcza osobom mającym inny fach i ugruntowaną w nim pozycję.
- Dlaczego zmarnowaliście dorobek Grudziądza?
- Dlatego, że ci ludzie – Olędzki czy Mossakowski – pracowali długi okres wyłącznie dla Centralnego Ośrodka Szkolenia w Poznaniu, który okazał się grobem polskiego jeździectwa. Na poznańską Wolę ściągnięto najlepsze konie, obsadzono sześcioma czy ośmioma jeźdźcami i zaczęli wygrywać wszystko jak leci. Doszło stopniowo do tego, że inni przestali jeździć na zawody i pokazywać swoje konie, bo jeśli któryś z nich okazał się być wart zainteresowania, natychmiast zabierano go od właściciela, co notabene za PRL-u było dopuszczalne i wykonalne. Niestety COS miał monopol na grudziądzczyków…
- Kiedy spostrzegliście, że został popełniony błąd?
- Pamiętam rozmowy na ten temat. Opracowałem nawet program, który przewidywał utworzenie w Poznaniu szwadronu dla poborowych pochodzących z klubów jeździeckich. Ci ludzie mieli odbywać 2-letnią służbę wojskową i jednocześnie przerobić cały cykl systemowego szkolenia. Następnie wracaliby dobrze wyedukowani do swych macierzystych ośrodków i kompetentnie prowadzili zajęcia z podstaw jazdy konnej. Mogliby również, po wspomnianych 2 latach, kontynuować karierę sportową lub przejść na żołnierzy zawodowych i robić papiery trenerskie. Wtedy gorąco wierzyłem, że tą drogą moglibyśmy dojść do stworzenia szkoły jeździectwa, ale cóż, niestety spełzło na niczym – Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu nas nie poparł, a wojsko nie zgodziło się na utworzenie szkolnego oddziału.
- Bliższa ideałowi była inicjatywa Antoniego Łuczyńskiego?
- Pan Łuczyński zrobił na Kozielskiej to samo, co wcześniej miało miejsce w Poznaniu, tylko przy okazji wyciągnął stamtąd Kowalczyka, Kozickiego, Ciebielskiego czy Ciesielskiego. Zmontował plejadę gwiazd i na tym się skończyło. Potem doszli jeszcze panowie Ferenstein, Migdalski czy Szczypiorski. Kozielska to kolejny nieco wypaczony obraz polskiego jeździectwa…
- Postawiono na doraźny, spektakularny wynik. Czy ówczesnemu zarządowi PZJ nie było to na rękę? Chyba Was te sukcesy trochę uśpiły?
- Mnie akurat wtedy jeszcze w zarządzie PZJ nie było, a projekt stworzenia szkoły rzeczywiście wziął w łeb.
- Kiedy zetknął się Pan z Erykiem Brabecem?
- Jeszcze przed wojną. Razem startowaliśmy w zawodach. Potem działaliśmy w radzie trenerów.
- Mówi się, że pan Brabec odcisnął piętno na naszej federacji.
- Niewątpliwie. Przede wszystkim otworzył nam drogę na Zachód. Jako członek władz FEI powciągał nas do różnych komisji. Kiedy książę Filip był prezesem FEI często żartował, że pół FEI to Polacy. Wówczas działali tam Brabec, Wąsowski, Matławski, Orłoś, potem i ja.
- Czyli specjaliści z Polski byli cenieni?
- Na to wygląda.
- Szeroko wypłynęliście na arenie międzynarodowej ergo był kontakt z najlepszymi wzorcami szkół jeździeckich. Dlaczego nie zdołaliście zaadoptować sprawdzonych rozwiązań?
- W owym czasie jeździectwo było źle widziane. Staraliśmy się zrobić taką szkołę w oparciu o armię, ale niestety władze wojskowe nie zgodziły się na stworzenie militarnej szkoły jeździeckiej. A innego systemu, szczerze powiedziawszy, nie umiałem sobie wyobrazić. Przed wojną dysponowaliśmy dwoma ośrodkami, w Grudziądzu i Toruniu, które szkoliły według identycznego programu, co przynosiło znakomite wyniki.
- Wróćmy do dzisiejszej Europy Zachodniej, gdzie współczynnik zaangażowania komercyjnych środków w sport jeździecki jest bez porównania większy niż w Polsce. Powiedział Pan na początku, że obecnie nastąpiło u nas szkodliwe rozdrobnienie, że jest za dużo prywatnych klubów, które finansowane są przez prywatny kapitał, co skutkuje samowolą właścicieli czy sponsorów, którzy arbitralnie decydują o losie jeźdźców i koni. Tymczasem nie można powiedzieć, że w Niemczech sporty konne, a jest to przecież jeden z wiodących, w sensie ilościowo-jakościowym, obszarów jeździeckich, napotykają na podobne przeszkody. Jak oni to robią?
- U nich też nie jest idealnie, ale mają system oraz szkołę, a w rezultacie zastępy przygotowanych do zawodu instruktorów i trenerów, którym wszyscy jeźdźcy i działacze muszą się podporządkować. Niemcy są narodem zdyscyplinowanym, co bardzo ułatwia organizację sportu.
- A dlaczego w Polsce nie „hodujemy” zastępów instruktorów i trenerów?
- No właśnie, proszę się wyszkolić u nas w kraju… Odbywały się ad hoc turnusy – prowadził je Andrzej Orłoś czy Wacław Próchniewicz – w Wyższej Szkole Kultury Fizycznej i Turystyki im. Haliny Konopackiej w Pruszkowskie, według książki pt.: „Akademia Jeździecka”, która miała być abecadłem i wyjść naprzeciw bolączkom polskiej ekwitacji. Niestety, w mojej opinii wszystko to jedna wielka teoria, nie przystająca do otaczających nas realiów, bowiem w Niemczech, jeśli ktoś ma ambicję i pieniądze, kupuje drogiego konia i daje go najlepszemu jeźdźcowi, nie zaś bierze jeźdźca do siebie i mówi mu, co ma robić.
- Per analogia, swego czasu wszechmocna armia, zaprosiła do siebie najlepszych jeźdźców i dała im najlepsze konie; a więc zastosowano sprawdzony system niemiecki?
- Niby tak, ale to się ograniczyło do wąskiej grupy jeźdźców i w realiach PRL-u nie promieniowało na resztą kraju. Dziś jeździectwo w Polsce bardzo się umasowiło.
- Tylko na Mazowszu jest ponad 180 stajni.
- Ale czy jest również 180 kompetentnych trenerów?
- Zapewne nie.
- Ilu jest trenerów z prawdziwego zdarzenia? Obawiam się, że niestety znacznie mniej.
- Chyba retoryczne pytanie – dlaczego PZJ, choćby w oparciu o centralnie położoną w skali kraju Kozielską, nie mógłby stworzyć szkoły z tradycjami?
- Na Kozielskiej brakuje miejsca, dość wypuścić cztery zastępy koni i już robi się bardzo ciasno. Maneż maneżem, ale ponadto jazda w terenie należy do elementarnych kwestii, a tutaj tory kolejowe, cmentarz, droga szybkiego ruchu – nie ma się gdzie ruszyć. Szkoła o jakiej mówimy miałaby przecież uczyć ludzi fundamentalnych podstaw jazdy konnej, zanim wybraliby sobie dyscyplinę, w której chcieliby się doskonalić. Oznaczałoby to permanentną obecność co najmniej 40 osób, zakwaterowanych na miejscu i opiekujących się obiektem. Spore logistycznie wyzwanie. Może stąd na razie hołdujemy w Polsce szkoleniu eksternistycznemu, co daje znacznie mniej, ale jest tańsze i łatwiejsze do zorganizowania.
- Może zatem zaadoptować PTWK na Służewcu?
- Krąży nawet koncepcja stworzenia tam hipodromu narodowego, ale jak pogodzić interesy CWJ z wyścigami, kiedy codziennie biega blisko tysiąca koni? Dalej – jak organizować duże imprezy, typu CSIO, skoro odległość trybun od toru wynosi kilkadziesiąt metrów? Przecież same telebimy czy lornetki sprawy nie rozwiążą… Poza tym główny tor musi być specjalnie chroniony. Inne od przeznaczenia użytkowanie go czyniłoby nieodwracalne zniszczenie murawy, a jej rekultywacja po każdych zawodach generowałaby ogromne koszty. Oczywiście istnieje jeszcze rozwiązanie pt.: składane trybuny, ale… nie ma dotychczas idealnego projektu na zagospodarowanie ponad 130 hektarów Służewca, choć tej ziemi tak naprawdę jest znacznie mniej. Przecież nie można liczyć gruntu pod trybunami, magazynami, drogami czy stajniami. Pozostaje nam zaledwie środek toru roboczego i środek toru zielonego.
- Na jakiej powierzchni mieści się Warendorf?
- Nieistotne; tam nie ma toru wyścigowego, więc właściciele nie są niczym ograniczeni. Nie ma konfliktu interesów pomiędzy wyścigami i treningiem koni wyścigowych, a jeździectwem.
- Nie da się warszawskiego toru tak zaaranżować, by służył także jeździectwu?
- Jedyną ewentualnością pozostaje tor zielony, ale wymagałoby to zrobienia przejścia tunelem na tor pod jezdnią. Wtedy bez naruszania funkcjonalności wyścigowej obiektu, można by wygospodarować plac konkursowy, czworobok i zorganizować szkołę – wszystko w tym miejscu razem na pewno by się nie zmieściło. Aliści kto się podejmie w dobie kryzysu budowy hipodromu narodowego…
- Zmieniając temat – za moment będziemy mieli nowy zarząd PZJ. Kto będzie jego prezesem?
- Nie mam pojęcia. Wiem jedno, że Marcin Szczypiorski był znakomitym sekretarzem, natomiast jako prezes jest za dobry, za „samodzielny” i za mało stanowczy. Prezes powinien umieć delegować obowiązki. Na marginesie naszej rozmowy powiem, że wybierając Krzysztofa Bieleckiego na szefa PZJ liczyliśmy na to, że pootwiera nam różne drzwi; wierzyliśmy w jego liczne koneksje biznesowe i polityczne. Niewiele to jednak dało. Z kolei pani Teresa Juśkiewicz-Kowalik utopiła w jeździectwie sporo własnych pieniędzy i mimo to niewiele drgnęło.
Zaiste odszedłem już od działalności stricte społecznej i sportowej, ale wiem jedno, dla dobra jeździectwa potrzebny nam zaangażowany w konie profesjonalny manager, wolny od układów. Oczywiście można zrobić prezesem pana „x” czy „y”, ale każdy z nich, jako właściciel dobrze prosperującego klubu, będzie ukierunkowywał sprawy pod swój interes bądź grupy, którą będzie reprezentował. To jest całkiem naturalne, więc nawet trudno się dziwić czy irytować.
- Jaka zatem przyszłość przed PZJ?
- Nie znam odpowiedzi. Skoro jest niemal 40 milionów Polaków, na pewno ktoś godzien stanowiska prezesa PZJ musi się znaleźć. Osobiście jednak nie widzę kandydata. Jeśli weźmiemy pod lupę składy poprzednich zarządów ewidentnie rzuca się w oczy zjawisko „powiązań” tzn. każdy jest gdzieś umocowany, skądś się wywodzi, ma jakieś zaplecze – nie ma ludzi kompletnie niezależnych.
- Czyli według Pana należałoby przewietrzyć PZJ?
- Jestem jak najbardziej za, tylko życzyłbym sobie obecności z prawdziwego zdarzenia fachowców. Tak jak inż. Marcin Szopa-Stępniewski, będący w latach 1959-1961 prezesem PZJ; a przed wojną głównodowodzący policją konną. Przeszedł kurs w Grudziądzu, znał się na jeździectwie, a po wojnie budował tunele w Warszawie. To był jeden z najlepszych szefów PZJ – wiedział, o czym się mówi, a jednocześnie nie był uwikłany w żadne towarzysko-materialne układy.
- Jest Pan Seniorem, osobą doświadczoną i mimo upływu lat ciągle aktywnie uczestniczącą w życiu branży, dostrzega Pan jej blaski i cienie, zatem – jakie rady dla delegatów najbliższego Zjazdu? PZJ tworzą koniarze, ale ktoś nimi musi pokierować przez kolejne 4 lata...
- Mankamentem demokratycznych wyborów jest to, że pewne grupy ludzi starają się wcisnąć kogoś swojego na eksponowany stołek. Niestety nie wszyscy kandydaci nadają się na stanowiska, o które się ubiegają. Często powoduje nimi zwykła próżność, nie zaś świadomość odpowiedzialności za przyjęte na siebie obowiązki. Proszę pamiętać, że splendor wygranych wyborów trwa kilka chwil, a późniejsza przychodzi praca w zarządzie, jako zwykła, szara codzienność i wówczas trzeba sporego poświęcenia i samozaparcia, żeby zrealizować powierzone zadania. Oby „sejmik szlachecki” oraz koterie interesów znowu nie wzięły góry nad rozsądkiem – obiektywnie najlepszym rozwiązaniem dla PZJ.
Nihil novi sub sole?
- Skoro mnie pan przyciska powiem – jestem przekonany, że gdyby pan Marcin inaczej rządził PZJ tzn. gdyby potrafił scedować większą część obowiązków na członków zarządu i dyrektora biura, potrafił zachować w swych działaniach więcej stanowczości i zrezygnował z prób gaszenia każdego pożaru, to byłby wymarzonym prezesem. Ponadto, abstrahując od wyżej poruszonych tematów, nieustająca wymiana członków zarządu na kompletnie nowych jest niezwykle trudna, bowiem nasze środowisko stanowi całość dość liczebnie ograniczoną, a nie widzę powodu, żeby wymieniać tych, którzy dobrze pracują.
- Nawet jeśli w ramach kampanii po raz kolejny obiecują naprawę systemu szkolenia czy hojnych sponsorów? Nie ma sposobu na opuszczenie tego zaklętego kręgu pobożnych życzeń?
- Fakt, potrzebujemy ludzi z wewnętrznym imperatywem, z pragnieniem działania, chęcią zmieniania na lepsze, przebicia się ze sprawami jeździectwa na zewnątrz – tylko w nich nadzieja. Wierzę w potencjał sportów konnych i szlachetną przewagę nad innymi aktywnościami, ale bez oddanych sprawie ludzi tego nie udowodnimy. Jeździectwu potrzebny jest pozytywny rozgłos, którego nie da się wygrać na loterii. Potrzebujemy czasu i mądrego działania.
- Uprzejmie dziękuję Panu za rozmowę.
rozmawiał - MICHAŁ WIERUSZ-KOWALSKI