Do naszej redakcji został nadesłany kolejny list. Dorota Zieniewicz, właścicielka koni, w związku z zaniedbaniami jakie napotkała, a przede wszystkim mając na uwadze dobrostan swoich koni, zwróciła się z prośbą o jego publikacje. Jak zwykle w takich przypadkach publikujemy dokument w wersji oryginalnej, bez ingerencji w jego treść.

 

 

Jestem właścicielką kilku koni sportowych, które są trenowane przez zawodnika-członka kadry narodowej. Do napisania tego listu skłoniła mnie niebezpieczna sytuacja, która miała miejsce na zawodach międzynarodowych w Polsce kilka tygodni temu.

 

Mój koń został w nocy pogryziony przez sąsiada, któremu udało się wykopać ścianę mobilnego boksu. Spuchnięta szyja i staw tylnej nogi, poprzecinana skóra ze śladami zębów skłoniły (na szczęście, ale o tym później) zawodnika do podjęcia decyzji o wycofaniu konia, chociaż lekarz zawodów pozwolił na starty.

 

To, że przypadki zatargów między końmi na zawodach zdarzają się, jest oczywiste. Nie jest dla mnie jednak oczywiste zachowanie organizatorów zawodów, którzy nie zapewnili odpowiedniego nadzoru stajni w nocy. Awantury między końmi nie odbywają się w ciszy, a zdemolowanie ścianki dzielącej boksy mobilne trwa długo. Ryki walczących ogierów w stajniach namiotowych słychać z daleka, szczególnie nocą. Dlaczego nikt nie reagował? Czy w ogóle był ktoś odpowiedzialny za nadzór nad stajniami tej nocy? Dlaczego dopiero luzaczka, która przyszła karmić konie o 6 rano zauważyła, że coś się stało? A gdyby w awanturze wzięły udział inne konie, a dużą część startujących koni na zawodach tej rangi stanowią właśnie ogiery, i doszłoby do jakiejś tragedii?

 

Niezrozumiałe dla mnie jest również to, że organizatorzy zaistniałą sytuację zlekceważyli.

 

Zawiadomiony przez luzaczkę o 6 rano zawodnik ponad godzinę czekał na jakąkolwiek pomoc techniczną ze strony organizatorów. Koń został przestawiony do innego, nieuszkodzonego boksu na własną rękę. Trzeba też wspomnieć o następnej wpadce organizatorów, którzy obolałego, zestresowanego ogiera chcieli przestawić do innej stajni, gdzie byłby pozbawiony opieki własnego teamu i mógłby zachowywać się nerwowo. I dalej: organizator zawodów, do którego zawodnik zadzwonił i poinformował o sytuacji, nie zjawił się z własnej woli. Koń żył i stał na nogach, więc nie wykazał zainteresowania. W rozmowie telefonicznej ze mną, która odbyła się znacznie później, bo po godzinie 9, usiłował udawać, że nie wie, o co chodzi.

 

Zwolnienie konia z opłaty wpisowej na zawodach nie załatwia tu sprawy.

 

Kontynuując: dlaczego boksy w stajniach namiotowych na zawodach są często w takim stanie technicznym, że nadają się tylko do stacjonowania alpak, a nie ponad półtonowych zwierząt, w tym ogierów, na których opiera się sport jeździecki wyższej rangi? Dlaczego montowane są boksy z elementów ewidentnie już uszkodzonych?

 

Każdy ogier, szczególnie w nowym miejscu, może być pobudzony, a obowiązkiem ludzi, którzy zarabiają na jego pracy jest nie dopuścić, by stało się coś złego. Przez ponad 3 lata prowadziłam stajnię, gdzie trenowane były młode ogiery, które do dziś chodzą po polskich parkurach, więc wiem, o czym mówię. Ponawiam więc pytanie: GDZIE BYŁA OSOBA, KTÓRA POWINNA SPRAWOWAĆ NADZÓR NAD STAJNIAMI W NOCY? CZY TAKA OSOBA BYŁA W OGÓLE WYZNACZONA PRZEZ ORGANIZATORA ZAWODÓW?

 

Koń nie startował w tych zawodach i następnych. Badanie USG po powrocie wykazało krwiaki w mięśniach i wymagał specjalistycznej terapii. Dobrze więc się stało, że zawodnik zrezygnował ze startów, mimo pozwolenia ze strony lekarza zawodów. Musiał też zmienić swoje plany startowe na następny miesiąc i nakreślić nowy grafik.

 

To nie jest sytuacja odosobniona. Tej zimy na zawodach w Warszawie zawalił się pod ciężarem nieodgarniętego śniegu dach stajni namiotowej. Konie, na szczęście bez szwanku na zdrowiu, zostały uwięzione na ponad godzinę w boksie. Młoda zawodniczka, jej mama, a zarazem właścicielka konia oraz inne obecne na tych zawodach osoby same musiały poradzić sobie z uwolnieniem koni. Tu także- a znam to z ich relacji- organizator zawodów nie kwapił się z pomocą. Wezwana w końcu policja uznała to jednak za zagrożenie życia i zdrowia ludzi oraz zwierząt i sprawa znajdzie swój finał w sądzie.

 

I tu ciekawostka: do Polskiego Związku Jeździeckiego został wysłany przez właścicielkę konia email, w którym dokładnie została opisana cała sytuacja, gdyż właściciel stajni, a jednocześnie organizator zawodów, nie tylko nie wykazał skruchy i nie przeprosił za zaniedbanie, które POLICJA UZNAŁA ZA ZAGROŻENIE LUDZKIEGO ŻYCIA, ale uprzedził, że ta para sportowa NIE MA WIĘCEJ WSTĘPU NA ZAWODY W TYM OŚRODKU. Czyli oficjalnie został wystawiony wilczy bilet. Co na to PZJ?

 

EMAIL Z OPISEM ZDARZENIA I ZACHOWANIA ORGANIZATORA ZAWODÓW WYSŁANY DO PZJ POZOSTAŁ BEZ ODPOWIEDZI.

 

A to przecież PZJ powinien nadzorować przestrzeganie przepisów na zawodach!

 

Nie tylko ja mam wrażenie, że dla PZJ konie/zawodnicy/luzacy/właściciele koni i całe środowisko jeździeckie stanowią tylko nic nieznaczące tło. PZJ żyje od zjazdu do zjazdu. W międzyczasie zajmuje się wykopywaniem stołków spod konkurentów, prowadzi wojny podjazdowe i mnoży wzajemne oskarżenia. Przed zjazdem od testosteronu pękają szyby, ostateczna bitwa odbywa się na maczety, a pokonani odchodzą w atmosferze skandalu. Apanaże zostają rozdane i tak da capo al fine. Niepokorni reformatorzy-marzyciele zostają szybko postawieni do pionu i dla zachowania zdrowych zmysłów wracają do jazd w teren.

 

Kiedy PZJ/organizatorzy zawodów zrozumieją, że standardy obowiązujące w czasach olimpiady w Moskwie nie pasują już do rzeczywistości? Szampański bankiet nie jest już dla jeźdźców sprawą najważniejszą. Następują zmiany klimatyczne na całym świecie, a zwierzę z przedmiotu stało się podmiotem. Nadchodzi lato, a na wielu zawodach w Polsce warunki tak dla zwierząt, jak dla ludzi, są bardzo trudne. Podczas coraz częstszych 30-40 stopniowych upałów w stajniach jest co najmniej 10 stopni więcej. W starych, niskich, pozbawionych odpowiedniej wentylacji namiotach stoją konie, od których wymaga się maksymalnego wysiłku podczas konkursu. Przy nich pracują po kilkanaście godzin dziennie luzacy, w większości młode kobiety, nienawykłe do egzekwowania swoich praw w naszym kraju. Nie jest rzadkością, że na zawody zostaje przyjęta taka ilość koni, że ostatni konkurs zaczyna się o godzinie 21. Na sen ma więc luzak mniej niż 4 godziny. Uhonorowanie ich pracy na nielicznych zawodach jaskółki nie czyni. Większy sens miałyby dostawy napojów po hurtowych cenach, blisko położone myjki dla koni, czy miejsca, gdzie luzacy mogą coś szybko zjeść w cenie innej niż dla publiczności. Nieznany jest dla organizatorów taki sprzęt, jak wąż ogrodowy, który podciągnięty pod stajnię, skróciłby drogę dźwigania czasem kilkudziesięciu wiader wody dziennie. Mimo pomocy często zgranej ekipy te młode dziewczyny rezygnują z pracy. Tracimy na tym wszyscy, bo każda osoba związana z jeździectwem profesjonalnym wie, że praca wyszkolonego luzaka przyczynia się w ogromnej części do sukcesu zawodnika. Nie da się też ukryć, że obecni na zawodach sędziowie czy stewardzi są w trudnej sytuacji, bo jeśli będą zbyt często zwracać uwagę na niedociągnięcia organizatora, to nie zostaną zatrudnieni na następnych zawodach, gdyż to organizator im płaci.

 

Następnym ciągle przemilczanym problemem jest podłoże na placu konkursowym, przygotowywane często na ostatnią chwilę. Podłoże kwarcowe, najczęstsze w Polsce, ma to do siebie, że musi być zadbane na co dzień, a zwykle odbywa się pospolite ruszenie tuż przed zawodami. W wielu ośrodkach podłoże na placu konkursowym jest wręcz niebezpieczne dla koni (zbyt suche/nierówne/mało spójne lub twarde) i powoduje kontuzje. Niektórzy świadomi problemu zawodnicy omijają takie zawody, ale gdzieś startować przecież trzeba. Inne bardzo ważne miejsce na zawodach to rozprężalnia. Często nie tylko z nieodpowiednim podłożem, ale też zbyt mała i przeludniona. Nie ma więc gdzie profesjonalnie wylonżować konia. Niedoświadczeni jeźdźcy walczą tam o życie. Doświadczeni często nie są w stanie rozprężyć prawidłowo konia. A my, właściciele, płacimy potem za leczenie kontuzji. Delegatów technicznych PZJ, którzy powinni nadzorować warunki na zawodach, trudno ostatnio dostrzec.

 

W Polsce jest za mało dobrych koni, by stać nas było na wycofywanie ich z zawodów na odpowiednio długą rekonwalescencję. To odbija się na ich zdrowiu. A potem dziwimy się, że jesteśmy ciągle daleko za światową czołówką.

 

Trzeba w końcu jasno powiedzieć, że koszt utrzymania konia oraz treningu jest całkowicie po stronie właściciela konia (także zawodnika-właściciela). To my płacimy za wizyty weterynarzy, paszporty, licencje, udział w zawodach, rehabilitacje i rekonwalescencje koni. Te opłaty z roku na rok są coraz wyższe. Na międzynarodowych zawodach uznawanych za najbardziej prestiżowe w Polsce dostajemy jedną (!) opaskę uprawniającą do wejścia nawet wtedy, gdy startuje kilka naszych koni. Nie mamy prawa też wjechać na parking dla VIP-ów, chociaż co roku zostawiamy u organizatorów po kilka tysięcy euro.

 

Trzeba w końcu jasno powiedzieć, że to dzięki nam, właścicielom koni, istnieje sport jeździecki w Polsce. Nie ma już państwowych stad i stadnin, które dostarczałyby bez ograniczeń konie dla zawodników. Dobry koń kosztuje majątek. Niestety, tylko nieliczni to rozumieją i szanują naszą pracę, pieniądze i zaangażowanie.

 

Bo co zrobiliby organizatorzy, gdybyśmy nie wysyłali naszych koni na zawody? Sami skakaliby po parkurach i tańczyli na czworobokach? Tylko kto by im za zapłacił?

 

Dorota Zieniewicz