Dostałem dziś koszmarnego maila w sprawie wypadku i w efekcie upadku konia w Ostrowie Wlkp. List – mail jest podpisany przez osobę do której uczciwości, wrażliwości na tematy ”końskie” i obiektywizmu nie mam najmniejszych wątpliwości. W liście znalazły się również namiary na osoby będącymi bezpośrednimi świadkami opisanych wydarzeń…
Nie jest to temat na news, ale niestety uważam cała sytuacja powinna być rozpowszechniona, a zachowanie wielu osób napiętnowane publicznie… Po to żeby nigdy więcej coś takiego się nie zdarzyło! Nie można tego „zamieść pod dywan”…
Poniżej nieznacznie przeredagowana treść listu, która jest po prostu porażająca!
„Witam, Panie Leszku
Mam dla Pana sprawę, niestety dramatyczną, ale mam nadzieję, że godną nagłośnienia.
Zawody ZR-B 2 maja, organizator: KJ OXER, miejsce: Park Miejski Ostrów Wielkopolski.
Kasia Kuryś wiozła tam przyczepą swojego konia. 200 metrów od miejsca zawodów w przyczepie załamała się podłoga, koń wypadł pod przyczepę, złamał nogę. Ponad godzinę leżał pod przyczepą, zanim udało się go wyciągnąć.
Kasia szukała pomocy na terenie zawodów, wszystko rozgrywało się niemal na oczach sędziów. Weterynarz zawodów przyszedł na miejsce zdarzenia, gdy koń został już wyciągnięty i opieprzył Kasię, że koń stoi na ulicy i że trzeba go uśpić. Ponieważ Kasia nie zgodziła się na uśpienie, lekarz wzruszył ramionami i zostawił ją tam razem z koniem. Więcej się nie pokazał.
Po wyciągnięciu koń stał na ulicy ze złamaną nogą ponad 5 godzin (!!!!!!!), ponieważ NIKT z terenu zawodów nie chciał Kasi pożyczyć przyczepy do przewiezienia konia do kliniki. Kasia miotała się od zawodnika do zawodnika, mając nadzieję, że ktoś pożyczy przyczepę. NIKT NIE POMÓGŁ!!!.
5 godzin trwało zorganizowanie transportu, ściągnięcie lekarza weterynarii, żeby można było konia przewieźć do kliniki dr Golonki. Koń został zoperowany, noga złożona. Niestety, po wybudzeniu z narkozy, dostał mięśniochwatu i nie udało się go uratować. Jednym z powodów było wycieńczenie, długotrwały szok po wypadku, cierpienie konia przez wiele godzin, bez środków przeciwbólowych i uspakajających.
Panie Leszku, wypadki się zdarzały, zdarzają i będą zdarzać. Reakcje i pomoc ludzi, zawodników, lekarzy, sędziów, organizatorów, MIŁOŚNIKÓW KONI nie zawsze są w stanie uratować zwierzę, ale BRAK REAKCJI ???!!! Nie chciałabym tego zostawić bez należytego komentarza. Czy Pan może przyjrzeć się tej sprawie?”
Mój komentarz…
Abstrahuję tu od przyczyn samego wypadku i stanu technicznego koniowozu. Kilka lat temu mój bliski znajomy wiaząc m.in. naszego konia na zawody miał podobny przypadek, na szczęście bez większych konsekwencji dla koni…
Jest też faktem, że organizator nie odpowiada za wypadki w czasie transportu na i z zawodów. Ale opisana powyżej sytuacja w drastyczny sposób odbiega od normalności oraz zasad postępowania nie tylko między ludźmi…
Obojętne czy zdarzenie miało miejsce już na terenie zawodów, czy 200 metrów od nich, czy choćby kilometr… Dla mnie jest po prostu nie do pojęcia brak efektywnej reakcji i pomocy ze strony organizatora oraz obowiązkowo obecnej na zawodach służby weterynaryjnej. Równie przerażający jest fakt odmowy pomocy w transporcie do kliniki ze strony zawodników mających na zawodach koniowozy. To się w głowie nie mieści!!!
Co ja bym zrobił będąc na zawodach?
- Przede wszystkim zmobilizowałbym wszelkie środki i ludzi, aby pomagać i ratować, albo ratować i dalej pomagać!
- Po drugie zadzwoniłbym do Straży Pożarnej, która dysponuje odpowiednim sprzętem, po pomoc w wyciągnięciu konia spod przyczepy!
- Po trzecie - lekarz weterynarz: na stałe przy koniu i telefon do jego kolegi lub nawet lekarza powiatowego o szybki przyjazd i pomoc!
- Po czwarte - jako organizator postarałbym się (choćby po awanturze i przerwaniu zawodów!!!) o szybkie załatwienie koniowozu lub jakiegokolwiek bezpiecznego transportu konia do kliniki!
W powyższym przypadku trudno nawet mówić o „znieczulicy” z którą spotykamy się bardzo często na co dzień.
To przypadek dużo gorszy i mam nadzieję, że sprawą zainteresuje się nie tylko wielkopolski OZJ, ale również odpowiednie władze w PZJ!!!
I w stosunku do osób odpowiedzialnych za organizację zawodów oraz tzw. oficjalnych wyciągną odpowiednie wnioski i konsekwencje…
L.D.
Odpowiedź Pana Macieja Parzydło
Witam
Nazywam sie Maciej Parzydło i zostałem oczerniony i oszkalowany w artykule i komentarzach które ukazały sie na portalu Świat Koni. Artykuł i komentarze dotyczyły wypadku jaki zdażył się 2 maja w drodze na zawody w Ostrowie Wielkopolskim. Chciałbym przedstawić sytuację jaką zastałem i zdać realcję z moich działań. Po pierwsze o wypadku dowiedziałem się telefonicznie od przypadkowego świadka zdażenia. Natychmiast udałem sie na miejsce i zaoferowałem swoją pomoc. Koleżanka właścicielki konia w dość ostry sposób podziękowała i powiedziała że same sobie poradzą (trzy kobiety i leżący w przyczenie ogier - całkowicie gotowy do startu - okiełznany, osidłany z wkręconymi hacelami!!!! bez ochraniaczy transportowych) Na miejscu wypadku była już policja, straż pożarna i dwaj lekarze weterynarii. Na wyraźną prośbę kierującego akcją strażaka zostałem i pomogłem rozciąć przyczepę, wywiązać konia i wyciągnąć go na ulicę (niejednokrotnie spociłem się i ubrudziłem leżąc pod przyczepą). Lekarze wcześniej podali leki uspokajające i przeciwbólowe. Właścicielka konia zadzwoniła do doktora Golonki z pytaniem czy można tago konia ratować( kon miał złamane kości tylnej nogi). Ponieważ była zbyt zdenerwowana doktor poprosił mnie do telefonu i zalecił pozostawienie konia na ulicy do czasu aż przestaną działać leki uspakajające i koń sam wstanie i zrobieniu opartrunku. Policja zabezpieczyła teren i zamknęła ulicę dla ruchu. Wróciłem więc na zawody, za które jako organizator byłem odpowiedzialny i do swoich zawodników - juniorów, których zostawiłem bez opieki trenerskiej. Zawodów nikt nie przerwał - wypadek miał miejsce 200 metrów od stajni z której pochodził koń a do terenu zawodów było ok kilometra. Nie informowałem przez mikrofon o zaistniałej sytuacji bo wśród koniarzy wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy a tłum widzów, którzy byli na zawodach (organizowanych w parku miejskim podczas Festynu Rodzinnego) mógł tylko przeszkadzać w działaniach. Lekarz weterynarii zawodów nie pojechał na miejsce wypadku, gdyż miał pod opieką ok 30 koni na zawodach a przy rannym koniu było już dwóch weterynarzy. Drugi raz na miejsce wypadku zostałem wezwany kiedy koń wstał (jak widać odebrałem telefon) i nikomu nie udawało się sprowadzic go na pobocze. Natychmiast przyjechałem, przeprowadziłem konia w bezpieczne, zacienione miejsce i zgodnie z zaleceniami doktora Golonki zalożyłem świeży opatrunek i usztywniłem złamaną nogę konia. Równoczesnie lekarz weterynarii podawał zlecone przez doktora Golonkę leki. Krzykacze, którzy tak głośno teraz oczerniają wszystkich którzy próbowali pomóc nawet nie poszukali w tym czasie odpowiednich materiałów do usztywnienia choc stajnia była 200 metrów dalej. Usztywnienie zrobiłem z 10 paczek waty, bandaży, dwóch płaskowników i szyny Kramera pożyczonych od strażaków. Doktor Golonka powiedział, że tak zabezpieczony koń może przyjechać do kliniki nawet następnego dnia. Wróciłem więc na teren zawodów, które się zresztą zdążyły skończyć i zacząłem odwozić swoje konie do stajni (10 koni jedną przyczepą), oraz uprzątać teren parku (likwidować parkur, rozprężalnię itp.) gdyż za chwilę zaczynały sie tam występy festynowe. Po raz trzeci pojechałem na miejsce wypadku i zapytałem o stan konia i o to czy pił ale nie udzielono mi żadnej odpowiedzi. Polożyłem to na karb stresu i bólu w chwili tragedii i odjechałem widząc podjeżdżającą przyczepę. Nie wiem co jeszcze mógłbym zrobić i czy zrobiłem mało. Na pewno można było jeszcze szukać przyczepy z przednim trapem, gdyz taką wozi sie konie ze złamaną nogą ale nie znam nikogo kto taką ma. Jako organizator zawodów tak naprawdę nie byłem zobligowany do zajęcia się tą tragedią, bo koń w ogóle na zawody nie dojechał - nawet w pobliże zawodów. Nie odpowiadam też za ponoć nikłe zainteresowanie zawodników, czy taż niechęć do pożyczenia przyczepy. Sam mając 10 koni na zawodach w centrum miasta i jedną przyczepę do dyspozycji nie mogłem ich zostawić i jechać ponad 200 kilometrów do kliniki. Koń zresztą miał być ustabilizowany do transportu. Nie wiem kto udzieliłby mu pomocy, gdyby przewrócił się w przyczepie np. w środku lasu.Nie mogę się jednak pogodzić z tym, że "osoba wiarygodna" która zresztą nie ujawnia swojego nazwiska pisze artykuł a Świat Koni nie sprawdzając faktów publikuje go. Pytam gdzie etyka dziennikarska, gdzie rzetelność wykonywanego zawodu? Przecież można było zadzwonić choćby na policję , do straży pożarnej czy też do powiatowego lekarza weterynarii który został również opluty komentarzach. Istnieją przecież notatki służbowe po akcji w służbach do tego powołanych. Moje działania wynikały z chęci niesienia pomocy a nie szukania poklasku i robienia szumu wokól mojej osoby. Dla mnie najważniejszy był w tym momencie koń. Nie sądziłem, że świat Koni wzoruje się na Super Expresie a ambicje w szukaniu sensacji i opluwaniu ludzi (przecież to się najlepiej sprzedaje) czerpie z dziennika Fakt. Pewnie i sprostowanie wzorem wyżej wymienionych gazet ukaże się "drobnym drukiem na ostatniej stronie". Jeżeli choć w jednym zdaniu mijam się z prawdą to poproszę o konfrontację z osobami, które były na miejscu zdażenia: przede wszystkim z właścicielką konia, policją powiatową, strażą pożarną czy też oszkalowanymi lekarzami weterynarii.
Proszę o opublikowanie mojego listu i zajęcia obiektywnego stanowiska
Maciej Parzydło